W dniach 30.03-01.04 sklep stacjonarny nieczynny. Wesołych Świąt!
SuperBezpieczneTM zakupy
SuperFair.Shop badge
2020-07-06

SWISSMAN Xtreme Triathlon 2019 - podsumowanie

Jest późna jesień 2018 i wysyłam zgłoszenia na Norsemana i Swissmana. Triathloniści wiedzą o co chodzi. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że to triathlony na dystansie Ironman tyle, że w wersji górskiej, generalnie im trudniej tym ciekawiej. W praktyce przeciętny amator pozostaje na trasie ok 16-20 godzin. Szczerze mówiąc, zrobiłem to bardziej z ciekawości, niż wierząc, że wylosuję slota – bo o udziale w zawodach decyduje losowanie. Jakiś czas temu czytałem relację jednego z Polaków, którzy ukończyli Norsemana i dostać się na zawody z cyklu Xtreme Triathlon graniczy z cudem (w tej serii jest jeszcze Celtman i coraz głośniej o naszej Hardej Suce w kategorii ultra-tri). Niektórzy czekają na łut szczęścia po kilka lat.

 

Ale cuda się zdarzają i 11-go listopada (niedziela) dostaję maila zaczynającego się słowami: „Congratulations! You are in for the SWISSMAN Xtreme Triathlon 2018!!! We are very happy to welcome you in Ascona on June 22, 2019”

 

W mailu dostaję też informację, że mam 4 dni czasu na opłacenie wpisowego. Jak to? O co chodzi? Czy to się dzieje naprawdę? Prawdę mówiąc decyzja podjęta od razu i po prostu płacę, bo nic tak nie mobilizuje do startu, jak opłacone wpisowe. Do środy praktycznie nie śpię, bo wiem w co wdepnąłem. Burza myśli to mało powiedziane.

 

Teraz zostaje tylko to wszystko sobie poukładać. Będę się dzielił wrażeniami i emocjami z kolejnych etapów, aż do startu 22 czerwca.

 

Od czego zacząć przygotowania do tak dużej i wymagającej imprezy, biorąc pod uwagę, że jestem typowym amatorem normalnie pracującym?

 

Zaczynam od podsumowania na jakim jestem obecnie etapie jeżeli chodzi o przygotowanie sportowe. Taki sportowy rachunek sumienia. Czyli moje słabe i mocne punkty. Potem pozostaną kolejne zadania do ustalenia jak chociażby plan przygotowań, u kogo, kiedy, logistyka dojazdu, żywienie etc.

 

Zacząłem od przebadania swojego organizmu. Klasyczne badania lekarskie takie jak EKG, badanie krwi, ciśnienie - robię co najmniej raz w roku i z tym nie mam specjalnego problemu (w końcu opiekę medyczną w postaci ukochanej Żony mam 24 h/dobę). Tym razem chciałem sprawdzić swój organizm od strony próby wysiłkowej, której nigdy wcześniej nie miałem okazji doświadczyć, a na pewno jest ona miarodajnym testem naszej wydolności. Wiele sobie po niej obiecywałem.

 

I rzeczywiście 6 grudnia przeprowadzam testy w Performane Lab na terenie klubu Human Fitness Philosophy w Łodzi (ul. Milionowa 25/27). Przy okazji zostaje wykonana analiza składu ciała, a fizjoterapeuta Igor Lewandowski (Igisport) odpowiednim testerem sprawdza poziom tkanki tłuszczowej, moje słabe punkty jeżeli chodzi o ruchomość stawów. Wszystkie testy trwały ok. 3 godzin. Sama próba wysiłkowa przeprowadzona na rowerze zajęła ok. 25 minut.

Jakie wnioski?

 

Tkanka tłuszczowa zdecydowanie za duża, czyli jest nadwaga. Będzie nad czym pracować przez najbliższe miesiące. Średni wynik 19.8% daleki od oczekiwań. Na szczęście większość parametrów mieści się w przysłowiowej normie. Na tym etapie otrzymuję też moje dzienne zapotrzebowanie kaloryczne przy aktualnym trybie treningowym. To aż 4400 kcal!!! Prawie jak u górnika. Jakby to nie brzmiało, to mój wiek metaboliczny określono na 37 lat, a ja mam 52 lata. Poprawia mi to nieco nastrój po wynikach tkanki tłuszczowej.

 

Sama próba wysiłkowa jest dziwnym doznaniem. O ile z początku wygląda dosyć niewinnie, bo startujemy z obciążeniem 100 Wat, to już po 4 minutach obciążenie zaczyna wzrastać w sposób liniowy (w teorii do nieskończoności), a powyżej 300 Wat, jak dla mnie zaczyna się prawdziwa walka. Ja dotrwałem tylko do 344 Wat i skończyła się zabawa. Po prostu dalej nie dałem rady. Wnioski z tej próby?

 

W końcu wiem jakie mam tętno maksymalne – 163/ min.

 

Wiem też, przy jakim tętnie zaczynają się u mnie przemiany beztlenowe, czyli zaczynam się zakwaszać. To wynik 136/ min. Dotychczas byłem przekonany, że mam większe tętno maksymalne i to samo dotyczyło zakresów tętna, które sobie wyznaczałem podczas treningów, co mogło powodować nieco zamieszania w treningach. Próba była przeprowadzana na rowerze i trzeba pamiętać o przesunięciu wyników dla biegania. W bieganiu możemy stosować nieco wyższe zakresy tętna w stosunku do roweru.

VO2max uzyskałem na poziomie 44, podobno niezły dla mojego wieku. Dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że VO2max ma ogromny wpływ na naszą wydolność. To trochę jakby moc silnika w samochodzie. Przy dwóch takich samochodach łatwiej pokonać trudną trasę tym z większym silnikiem; pod warunkiem, że ten silnik jest sprawny i jedzie na dobrym paliwie. Wynik powinien się poprawić w miarę utraty wagi i wzrostu poziomu wytrenowania, bo w mianowniku ułamka, który wylicza ten wskaźnik jest waga – im niższa tym wskaźnik większy. Sprawdzimy to w okolicach kwietnia. Nie jest źle jak na początek przygotowań. VO2max wyznaczają też w oparciu o algorytmy wyższe modele zegarków sportowych. W moim przypadku okazało się, że taki wynik różni się o kilkanaście procent. Mój zegarek pokazywał wynik ponad 50.

 

Na koniec otrzymujemy kilkanaście parametrów oceny wydolności. Większość z nich jest w stanie wykorzystać jedynie dobry trener. Otrzymujemy obszerny raport od lekarza przeprowadzającego testy. Z takiego raportu można też wyczytać w jaki sposób nasz organizm spala tłuszcze – co jest niezmiernie ważne w sportach ultra. Tutaj do odżywiania nie wystarczą już same węglowodany jak w przypadku chociażby klasycznego maratonu.

 

Badania mam za sobą.

 

 

Teraz o mojej treningowej logistyce.

 

 

Przeanalizowałem swój tydzień jeżeli chodzi o dostępność czasu pod treningi. Jak wspomniałem, normalnie pracuję, na pewno jest to ponad 8 godzin dziennie plus soboty. I to będzie miało bardzo duży wpływ na rozkład treningów.

 

Zaczynam od grudnia i wpasowuję na początek 7 jednostek treningowych. 2 x basen, 2 x siłownia, 2 x rower w postaci spinningu i 1 x bieganie. Poniedziałki z założenia mają być wolne do samego końca przygotowań, o ile nie nastąpi jakieś nieplanowane przesunięcie. Na tym etapie w niedzielę łączę rower z bieganiem – głównie z tego względu, że nie jestem w stanie wytrzymać na rowerze spinningowym więcej niż 1,5 h, a zależy mi na treningu minimum 2 h. Część treningów robię rano, część wieczorem. Grudzień generalnie ma służyć do przyzwyczajenia organizmu do powrotu do wysiłku. Bieganie schodzi na drugi plan.

 

W grudniu finalizuję też rozmowy ze wspomnianym wcześniej Igorem Lewandowskim, będzie moim opiekunem w przygotowaniu fizycznym organizmu, oraz zadba o moją odpowiednią regenerację. Jest czynnym triathlonistą, co jest dla mnie nie bez znaczenia. Moje dotychczasowe doświadczenia wykazują, że bez odpowiedniej regeneracji i rozciągania bardzo łatwo o przeciążenia w najmniej oczekiwanym momencie. Nie jestem typem sportowca którego nie imają się kontuzje. Z tyłu głowy mam najsłabsze ogniwo w moim organizmie czyli lewe kolano. Ono wymaga najwięcej troski i było już raz ‘naprawiane’. W styczniu zmieniam ilość treningów do 9 jednostek. Do startu będę stosował cykl 2 tygodnie mocniejsze i tydzień luźniejszy jeżeli chodzi o intensywność i objętość. Nie jestem w stanie wytrzymać cyklu 3 na 1 tydzień. Po pięćdziesiątce regeneracja trwa dłużej.

 

Tydzień treningowy to:

 

poniedziałek - wolne,

 

wtorek - rano basen, wieczór siłownia,

 

środa - rano rower, wieczorem core stability (zajęcia z Igorem) plus godzinne rozciąganie i masaż,

 

czwartek - basen,

 

piątek - rower,

 

sobota - rower 1.5 jednostki,

 

niedziela - 2 h (wersja jazdy na zewnątrz) rower plus 1 h biegu.

 

Udaje mi się przy tym dwukrotnie wyjechać rowerem w teren, pomimo delikatnego mrozu. Odpowiednia odzież i 2 godziny treningu pod chmurką nie stanowiły problemu.

 

Waga.

 

 

Pomimo znacznego wzrostu obciążeń nie jestem w stanie zrzucić wagi, wręcz przeciwnie tyję. Chyba za bardzo uwierzyłem, że te 4 000 kcal, to jedzenie bez ograniczeń wszystkiego co popadnie. Ściągam aplikację na telefon do liczenia kalorii z posiłków i zaczynam wpisywać wszystkie posiłki. Na pewno słodkości nie są już bezkarne, to samo dotyczy niektórych gatunków mięsa i zawarty w nich tłuszczu. Niestety nie jestem jaroszem. Zalecenie dietetyczne to w większości węglowodany – będą one stanowić ok. połowy mojego menu. Drugą połowę będą stanowić białka i tłuszcze ze wskazaniem na te drugie, ale w zdrowszej wersji. Temat składu procentowego wspomnianych składników w pokarmach powtórzy się jeszcze niejednokrotnie. Wpisywanie na bieżąco do apki posiłków pokazuje mi też, który z powyższych kanałów wyczerpuje się wcześniej i np. na koniec dnia zostają mi tylko do zjedzenia węglowodany i białka, bo tłuszcze już wyczerpałem w trakcie dnia, lub mogę zjeść wtedy jajecznicę na boczku bo mam zapas tłuszczy itd. Dla mnie to bardzo pomocna informacja. Muszę do maja zejść z wagą o ok 7 kg. Tyle w styczniu.

 

 

Teraz o pozostałej logistyce.

 

 

Zawody są w Szwajcarii, piękny kraj ale jak się okazuje koszmarnie drogi. Sprawdzam wstępnie ceny hoteli i nie wierzę ile kosztuje pokój. Skąd oni mają takie ceny?. Trzeba też jakoś dojechać najpierw do Ascony - to 1300 km, potem na metę do Kleine Scheidegg. Rozważamy różne wersje transportu. Samolot – o dziwo jest generalnie tani i jest to bardzo kuszące dla portfela. Jedziemy jednak w 7 osób i wybieramy opcję wynajęcia busa. Już teraz rezerwujemy go na tydzień. Pojedziemy na dwóch kierowców, a na miejscu mamy większą swobodę. Ten etap planowania mamy za sobą. Przelot plus wynajęcie busa na miejscu dla 7 osób, praktycznie wychodzi prawie na to samo cenowo, co wynajęcie busa w Polsce i przejazd do Szwajcarii. Różnica jest w czasie dojazdu. Dalej jednak szukamy w miarę niedrogiego lokum w Asconie i Kleine Scheidegg. Mam nadzieję, że do końca marca zarezerwujemy coś fajnego i niedrogiego.

 

 

Jedzenie.

 

 

Zaczynam konsultacje ze znajomymi i ‘ultrasami’ co się je na tak długich zawodach.

 

Wspomniałem już, że nie ma szans ukończenie zawodów na samych węglowodanach. W praktyce każdy je coś innego. Część jest na gotowych produktach przeznaczonych dla sportowców, takich jak żele i batony plus posiłki serwowane przez organizatorów, część sama sobie przygotowuje posiłki możliwe do zabrania do plecaka lub przez ich suport. W tym przypadku całe wyżywienie jest po stronie zawodnika, czyli w praktyce jest w rękach suportu. Wnioski z rozmów są jednak jednoznaczne: energia musi pochodzić z produktów które mają w swoim składzie w przybliżeniu ok 50% węglowodanów, 30% tłuszczy i 20 % białka. Stąd np. biegowi ultrasi potrafili ukończyć bieg na 100 km tylko na batonach chia (skład jak powyżej, ale trzeba wytrzymać na monotonnym wyżywieniu), pojawiały się w ich diecie naleśniki wcześniej przygotowane czy zupa pomidorowa z makaronem, własnej produkcji batony, zmiksowane mięsa etc. Jak widać na pewno nie są to tylko węglowodany. Trzeba będzie się nauczyć przyjmować inne posiłki niż żele czy batony podczas treningów.

Profilaktyka i regeneracja.

 

 

Nie jestem zawodowcem jednak przy tak intensywnym wysiłku połączonym z normalnym etatem zdaję sobie sprawę, że bez profilaktyki polegającej na rozciąganiu najbardziej przeciążonych partii naszego organizmu dosyć szybko wpadnę w system trening – przerwa na kontuzje – wizyta u rehabilitanta. Tym razem postanawiam , że raz w tygodniu już od stycznia będę się poddawał godzinnym torturom u fizjoterapeuty. Luzowanie pospinanych mięśni nie należy do przyjemności – to po prostu boli. Pracujemy też nad zwiększeniem ruchomości zwłaszcza mojej obręczy barkowej. To tutaj miałem najwięcej problemów przy dużej intensywności treningów. Nie raz przez kilka dni chodziłem jak robokop – nie potrafiąc normalnie skręcić głowy, tylko musiałem obracać cały tułów żeby zobaczyć co się dzieje z jednej czy drugiej strony. Generalnie treningi trwają w dużej intensywności już trzeci miesiąc, a jak na razie udaje się przejść w miarę bez urazowo. Co nie znaczy, że nie pojawiają się problemy.

 

 

Luty.

 

 

Aura sprzyja i coraz częściej udaje się wykonać trening rowerowy na zewnątrz. Wsiadam w końcu na kolarkę po prawie półrocznej przerwie i pokonuję ponad 90 km głównie po pętli triathlonu strykowskiego. Trening bardzo fajny, jechało mi się super. Jak na powrót na szosę i ponad 3 godziny treningu jestem pozytywnie zaskoczony, że wykonałem go dosyć łatwo. Średnia 28 km/h na pierwszy trening dla mnie ok, zwłaszcza jak się jedzie w pojedynkę, a nie w peletonie. W końcu to połowa lutego. Nie pamiętam, żebym wcześniej robił takie objętości na rowerze o tej porze roku. Mam nadzieję, że zaczynają procentować treningi uzupełniające na siłowni i core stability z Igorem. Lewe kolano coś tam do mnie mówiło, że nie czuje się komfortowo - skonsultuję to na treningu uzupełniającym o co mu chodziło. Ale wyjazd w teren uświadamia mi też zagrożenia jakie czekają na rowerzystów. Mniej więcej na 60 kilometrze trasy na prostej drodze z bardzo dobrą widocznością o mały włos nie rozjechał mnie kierowca samochodu wyjeżdżający z jednej z polnych dróg. Praktycznie otarł się zderzakiem o moją prawą nogę. To mógł być koniec projektu Swissman. Kierowca tak się zamyślił, że wjechał na główną drogę jakby nic po niej nie jechało. W zasadzie to się ubawił całą sytuacją i nie był skory bo podniesienia nawet ręki na znak przeprosin. Masakra. Dla mnie olbrzymi stres.

 

 

Na basenie pojawiam się ostatnio po 3 razy w tygodniu i sumarycznie przepływam po ok. 2000m na jedną sesję. W porównaniu do grudnia znacznie lepiej czuję wodę ale prędkość jest bardzo słaba. Z takim tempem to pewnie wyjdę z wody jako jeden z ostatnich. Nie mogę się zbliżyć do moich wyników sprzed 3 lat gdzie pływałem po ok. 2 min/100m. Może to już wiek? Spróbuję podciągnąć moje pływanie w szkółce pływackiej na Zatoce Sportu. Być może pozwoli mi to ugrać kilka czy kilkanaście sekund na 100m, ewentualnie spowoduje, że wyjdę z wody mniej zmęczony?

 

 

 

Marzec.

 

 

Sprawdzam podsumowanie miesiąca i w skali tygodnia treningi zajmują od 7 godzin w tygodniu ‘odpoczynku’ do 12 godzin w ‘normalnym’ tygodniu. Na statystyki tygodnia wpływają soboty i niedziele gdzie jednostek treningowych jest znacznie więcej. W weekend najnormalniej w świecie jestem w stanie wygospodarować drzemkę w trakcie dnia, która działa wręcz rewelacyjnie na głowę i na ciało. Dosyć luźno zaczynam jeździć 100 km na rowerze, ale cały czas nie mam odniesienia do gór. Utrzymuję 3 razy treningi na basenie, z czego dwa razy poddaję się treningom w szkółce Marcina Babuchowicza, raz pływam dla mnie dłuższy dystans czyli ok 2500m. Trudno mi ocenić czy robię postępy ale staram się na treningach i na razie niech tak zostanie. Może to zaprocentuje w czerwcu. Na pewno sam nie zmusiłbym się do tak mocnego i zmiennego treningu na basenie. Często zostaję też po zajęciach i dopływam swoje dodatkowe 500-800 metrów. Zaczynam odczuwać zmęczenie i wokół niego krąży cały mój umysł. Są też pierwsze objawy zwątpienia, chyba jest to związane ze zmęczeniem. Mega dobrą robotę robi cały czas fizjoterapeuta Igor Lewandowski. Raz w tygodniu pracujemy nad moimi słabymi punktami, a jest ich wiele. Odpukać ale na razie nie wyłączyło mnie z treningów z powodu kontuzji głównie dzięki niemu. Zaczynam się rozglądać za dwu-trzydniowym wyjazdem w góry. Na pewno w kwietniu. Pożyjemy zobaczymy.

 

 

Kwiecień.

 

 

Stało się to czego się obawiałem, a raz już przeżyłem podczas przygotowań kilka lat temu. Wówczas były to przygotowania do IM w Borównie. Nie mam siły zrobić normalnego treningu. Podczas jednego z treningów pływackich praktycznie nie kończę treningu i wychodzę z wody. Próbuję następnego dnia z bieganiem i jest to samo. Zamiast 5.30 na kilometr człapię po 6.30-7.00 min/km. Postanawiam odpuścić jeden tydzień do zera. Pozostaję jedynie przy regeneracji z fizjoterapeutą. Po tygodniu wracam do żywych i wykonuję trening rowerowy na poziomie 3 godzin bez wysiłku. Kolejne treningi też sprawiają przyjemność. Powtarzam, przeżyłem już raz takie przemęczenie i w moim przypadku tylko całkowity luz od treningów pozwala na powrót do normalności, chociaż głowa cały czas mówi dawaj dalej – nie przestawaj. Głowa to najtrudniejszy przeciwnik w tym przypadku.

 

W kwietniu miały być góry, ale ze względów logistycznych muszę je zamienić na górę Kamieńsk. Raz w tygodniu robię tam siłę na jedynym asfaltowym podjeździe od strony miejscowości Piaski. Zapętlam się na ok. 3 godziny na tym podjeździe i walczę z monotonią. Odbieram też rower z serwisu z nową kasetą 34/11. Kolarze pewnie się ubawią takimi przełożeniami, ale dla mnie amatora te przełożenia trafiają w dziesiątkę. Znowu konsultacje, ale tym razem z zawodowymi kolarzami mającymi starty w Alpach za sobą pozwoliły mi wybrać takie, a nie inne przełożenia w wersji właśnie dla amatora. W końcu mogę podjeżdżać na normalnej kadencji. Utrzymuję 3 x basen, 2 x bieganie, 2 x rower. Oczywiście sobota i niedziela w zwiększonej objętości. Niedziela to też zakładka rower-bieg. Generalnie nie mam szybkości, ale dosyć swobodnie mogę przeprowadzać długi trening. Udaje się po drodze też doprowadzić do finału moje dziecko czyli 11 Dychę Justynów-Janówka. Wystartowało ponad 750 osób. Dla mnie sukces.

 

 

Maj.

 

 

Czas na dłuższe wysiłki w sensie czasu ich wykonywania. Wymieniam poglądy z kilkoma osobami co powinienem robić i wszyscy zalecają dwa, trzy długie treningi trwające po kilka godzin, nawet do 10 godzin. Ok. tylko jak mam to pogodzić z pracą?. Na początek wykorzystuję tydzień z długim weekendem majowym i wpasowuję w ten tydzień 16 godzin treningowych. W tym między innymi w jednym kawałku 3000m pływania, 25 km biegu i 5 godzin treningu ciągłego – 4 godziny rower plus 1 godzina biegu. Każdy z tych treningów innego dnia.

 

Rezerwuję noclegi w Szwajcarii przez jeden ze znanych portali. Przy 5 noclegach wychodzi ok. 1000 zł za osobę.

 

Do startu zostaje coraz mniej czasu i na tym etapie zaczynają się pojawiać zwątpienia. Powiem więcej ogromne zwątpienia i to głównie negatywne. Taki test mojej psychiki. Głowa jest w praktyce non stop zajęta myślami o starcie, o tym, że może się nie udać, że złapię kontuzję, że zejdę z trasy itd. Staram się to odrzucić od siebie ale łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Staram się myśleć wyłącznie o najbliższych treningach i robić swoje. W międzyczasie zapisuję się na bieg po górze Kamieńsk – to tylko 28 km ale wpadam na pomysł żeby tam dojechać rowerem, co w sumie dałoby fajny 7-8 godzinny trening. Nie ma mowy o żadnym ściganiu – tylko trening w tlenie i testowanie odżywiania. 8 godzin jest wystarczającym odcinkiem żeby sprawdzić jakie jedzenie będzie najlepsze. Taki trening jest też dla mnie bardziej korzystny jeżeli chodzi o psychikę. Nie jeżdżę w kółko po pętlach tylko mam konkretny cel do osiągnięcia na nowej trasie. W planach jest jeszcze 170 km na rowerze do Olesna – do mojej rodziny i siła w górach na 3 tygodnie przed startem. To planuję w Zakopanem.

 

 

Czerwiec.

 

 

Do startu zostaje jedyne 3 tygodnie. Jak ja się boję. Im bliżej startu, tym większa walka z psychiką, niż ze słabościami fizycznymi. Doprowadzam do skutku wyjazd do Olesna. Przejeżdżam 170 km w jednym kawałku. Jedzie mi się całkiem dobrze. Generalnie mam zapas w nogach. Tydzień później w końcu jadę w góry – do naszego Zakopanego. Tam wykonuję dwa treningi rowerowe; jeden 50 km drugi 70 km ten drugi na przewyższeniu 1200m. Niewiele w stosunku do Alp, ale zawsze lepiej niż jazda pod górę Kamieńsk. Robię też bieg na Nosal. Generalnie organizm działa sprawnie i jestem zadowolony z wyjazdu. Ostatni tydzień to zmniejszanie objętości do ok połowy i luz.

Wyjazd.

 

 

Planujemy wyjazd w środę nad ranem, a we wtorek dostaję maila z pierwszego hotelu, że moja rezerwacja została anulowana z powodu nieważnej karty kredytowej. Dlaczego nieważnej skoro pieniądze z niej zostały ściągnięte 2 miesiące temu? Wyjaśnianie problemu z jak się okazało błędu pracownika hotelu zajęło 3 godziny i dużo więcej stresu. Zgodnie z planem docieramy do Szwajcarii, do włoskiej części. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy na miejscu okazuje się, że nad jeziorem Locarno rosną prawdziwe palmy. Szwajcaria do tej pory kojarzyła się wszystkim z Alpami i śniegiem, a nie klimatem śródziemnomorskim. W Asconie jest po prostu inaczej niż w pozostałej części kraju. W pierwszym dniu zwiedzamy okolicę i na obiad lądujemy we Włoszech z powodu cen. Ceny jedzenia w Szwajcarii jakby nie przystają do naszych oczekiwań. Dla przykładu najtańsza pizza 50-60 zł, skromne drugie danie 80-90 zł i nie ma tańszych. Można jeszcze pójść do restauracji na ‘normalny’ obiad za 160-200 zł na osobę. Masakra. We Włoszech ceny o 40 % niższe. Znajdujemy też czas na rozjeżdżenie na rowerze po okolicy i sprawdzenie wody w jeziorze. Generalnie nie jest zimna bo ma ok 20 stopni na plaży gdzie będziemy wychodzić z wody. W realu na starcie miała góra 15 stopni lub mniej. W końcu jest czas na biuro zawodów i uroczystą godzinną odprawę. Na pamiątkę kupujemy koszulkę z logo Swissmana. Uczestnicy z całego świata – dosłownie. Na koniec odprawy organizatorzy informują, że mają fatalne wieści pogodowe. W nocy ma się zmienić front i spodziewają się burz i deszczu na dzień startu na całej trasie. Plan awaryjny według organizatorów to bieg 12 km zamiast pływania, ale decyzja zostanie podjęta dosłownie przed startem. Jak się okazało były to prorocze słowa. Po odprawie jedziemy szybko do hotelu i odprawa tym razem szefa suportu Patryka. Odnajduje się idealnie w tej roli. Każdy dostaje swoją rolę. Ja mam tylko się skupić na trasie i wysiłku; reszta po stronie suportu. Sprawdzili się w 100%.

Dzień startu.

 

 

Pobudka o 2.00. Noc przespana tak sobie, jak zając. W głowie mętlik; będę pływał czy biegał, co z jazdą w burzy. Jakie mają być te burze skoro kazali się chować w samochodzie suportu w skrajnym przypadku. Na pewno nie potrafię wyluzować chociaż staram się bardzo.

 

W T1 trzeba być po 3.00, a na statku zamykają wejście o 4.00. Pomiędzy T1, a portem jest ok 1000m. Nie można się spóźnić.

Wstajemy no i leje. Na horyzoncie widać błyski i słychać z oddali grzmoty. Nic to, jedziemy do T1, wstawiamy rower, ubieram się w piankę i spacer na statek. Od 3.40 do 4.50 siedzimy w piankach na statku, część spokojnych i wyluzowanych, część mocno spiętych – w tym ja i czekamy co będzie. Statek kilka razy minimalnie odbijał od brzegu jednak cumował z powrotem, a może mi się wydawało. Ostatecznie organizator przez megafon oznajmia, że pływanie będzie zamiast wspomnianego biegania, ale nie z wyspy tylko wzdłuż lądu i znacznie skrócone z powodu ryzyka burzy. Ruszamy zatem na sąsiednią keję i po może minucie wskakujemy do wody i płyniemy. Myślę, że było ok 1.5 km pływania. Chyba w okolicach portu wpływał jakiś strumień z okolicznych gór bo woda przeraźliwie zimna. Generalnie jest prawie ciemno – jeszcze nie pływałem w ciemności. Od strony wody ograniczają nas kajaki z czerwonymi lampkami. Z przodu widać błyskające białe światło za którym wszyscy się kierują. No i tyle z pływania. Szybka zmiana i na rower, przestało padać. Zakładam nadajnik gps dzięki któremu organizator i przede wszystkim suport wie gdzie jestem. Jest rano i na głównych skrzyżowaniach kierują nami policjanci. Tak jest aż do końca trasy rowerowej. Po ok 1 godzinie znowu słychać w oddali burzę i zaraz zaczyna też padać, lub lać i tak przez kolejne 6 godzin. Pierwsza część trasy pod górę, ale to raczej łagodne podjazdy. Do ok 50 km jest pod górę ale raczej łagodne podjazdy. Potem zaczęła się zabawa w Alpy. Pierwszy podjazd po bruku dosyć trudny poszedł jak po maśle. Zjazd i zaczął się podjazd pod Furkę. 16 km pod górę na średnim nachyleniu 10%. Nie wiem czemu, ale zakodowałem sobie , że w połowie będzie wypłaszczenie i będę mógł wyluzować. Niestety nie było i w praktyce był to dla mnie podjazd bez końca – wjechałem na raz. Góra jednak zajechała mnie dosłownie. Suport potrzebował na szczycie 10 minut, żebym wrócił do gry. Patryk dyplomatycznie powiedział mi, że teraz mam zjazd, a ja mu że wiem bo do mety jest już od teraz tylko zjazd, ale On dalej, że teraz mam zjazd i potem znowu taki podjazd jak ten. Piiiiiiiip, powiedziałem i kazałem pokazać mapę z przewyższeniami bo chyba ze zmęczenia znowu pogubiłem się w podjazdach. Ok nie taki sam tylko 400m w górę na 6 kilometrach, co prawda teraz wspinam się na 2300m ale to nie 16 km bez końca. Ostatni podjazd idzie stosunkowo łatwo. Generalnie na podjazdach ja wyprzedzam, na zjazdach wszyscy mnie wyprzedzają i tak w kółko. Na tej samej górze z jednej strony wieje i jest potwornie zimno, z drugiej strony góry bez wiatru, co skutkuje na pojazdach, że po prostu gotuję się jak czajnik z wodą. Na poziomie wysokości 2000 m jazda w skałach, śnieg i przepaści bez barierek. Widoki bezcenne chociaż tak się skupiam żeby nie spaść czy się nie przewrócić, że nie wszystko koduję. Na pewno koduję wyścigi samochodów na podjazdach, tutaj chyba nie działa słynne szwajcarskie ograniczenie prędkości, dzwonki krów pasących się na łąkach, szum strumieni, ciszę, przepastne doliny, zaspy od strony góry, lodowce, potoki płynące po drodze w deszczu, punkty z odżywianiem mojego suportu. Koduję też zawodnika przede mną który wyrzuca właśnie wypalonego peta papierosa. Wiem , że nie był to jedyny jego papieros na trasie ???. Ostatni jaki widzieliśmy to za T2 na początku trasy biegowej. Docieram do T2. Nic nie mówię suportowi ale od wjazdu na Furka mam problem z żołądkiem. Konkretnie to nie chce przyswajać pokarmu chociaż zmuszam się do kolejnych żelków – liczę, że w końcu musi puścić, a w T2 zjadam kolejną porcję zupki. Do tego momentu wypijam 10 litrów płynów – głównie izotoników – jest zimno, zjadam ponad 20 żelków, kilka batonów, i ok 10 zupek przygotowanych przeze mnie w domu. W pierwszej części biegania próbuję podbiegać, jednak żołądek po prostu nie puszcza energii dalej; mam uczucie jakby ktoś ścisnął go w imadle. Mięśnie, stawy poza lekko obolałym przyczepem mięśnia dwugłowego prawego uda działają idealnie, ale nie mają paliwa, a ja nie przyjmuję pokarmu. ¼ batona żuję przez 5 kilometrów. W końcu docieramy z Patrykiem do 17 kilometra z punktem odżywczym i jednocześnie kontrolnym. Zakładamy, że robimy przerwę 10 min i albo wóz albo przewóz. Jak żołądek puści to ciśniemy dalej jak nie to kończymy. Na miejscu okazuje się, że mamy 5 minut na przebiegnięcie 4 kilometrów. Czyli koniec. 15 godzin na trasie i najtrudniejsza decyzja w takim przypadku. W teorii organizatorzy puszczą nas dalej i ewentualnie zatrzymają nas na 30 kilometrze, zawsze to inaczej brzmi, a w praktyce trzeba umieć powiedzieć sobie i suportowi, że nie tym razem. Tak to koniec. Siedem miesięcy przygotowań to w moim przypadku to za mało na tą imprezę.

Podsumowanie.

 

 

Radość i duma z udziału w tak słynnej i trudnej imprezie. W praktyce niewiele osób jest w stanie utrzymać się w wysiłku ponad 15 godzin. Niedosyt, niedosyt i jeszcze raz niedosyt i przemyślenia co mogłem zrobić inaczej. Na pewno krytyczny był podjazd pod Furkę i zakwaszenie z tym związane – to ponad 1.5 godziny w max obciążeniu i nie da się tego wytrenować. Może można to było zrobić nieco wolniej na mniejszym obciążeniu? A może więcej gór w okresie przygotowawczym? Może mniej pracy zawodowej? Pytania bez odpowiedzi. Piszę ten fragment tekstu tydzień po zawodach, a ja dalej myślę gdzie był błąd?

 

 

Na marginesie.

 

 

Szwajcaria przepiękna przyroda, taki cukierkowy sterylny kraj, z cenami jak wspominałem na ich portfele. Jednak w tym idealnym kraju, jak w żadnym innym, w którym byliśmy do tej pory nie spotkaliśmy się z tyloma przypadkami delikatnie mówiąc, nieprzychylności miejscowej społeczności do turystów. Nie będę rozwijał tematu bo było nam po prostu przykro, że można tak traktować gości z zagranicy. Były też i przypadki pozytywne. Okazuje się, że w Szwajcarii obcokrajowiec nie może kupić internetu na kartę !?. I tutaj z pomocą przyszedł nam wspomniany już właściciel hotelu w Ascona, który pożyczył nam swoją kartę sim na czas zawodów. Ogromnie ułatwiła nam komunikację ze światem i śledzenie mojej pozycji na trasie. I taką chcemy zapamiętać Szwajcarię.

Krzysztof Józefowicz

#truchtteam

pixel